Перейти до контенту

Główna teza tego tekstu to skazanie starej narracji na niepowodzenie. Jej zwolennicy nie mają szans uniknąć instrumentalizacji wybranych wątków i są zmuszeni występować w roli jej strażników, co zaprzecza podstawowemu warunkowi badań akademickich – wolności myśli autora.

Na przełomie lata i jesieni miały miejsce żywe publiczne dyskusje na temat tego, jak mogłaby lub powinna wyglądać historia Ukrainy. Należy podchodzić do tych „bitew o historię” z ironią, ponieważ na szczęście demokracja pozwala historii być różnorodną, a każdemu historykowi mieć własne zdanie. To jednak nie oznacza braku wspólności poglądów badaczy, choć nie powinna ona negować ani odrzucać innych wizji. Należy również docenić krytyków, którzy przybliżyli te inicjatywy szerokiej publiczności i mediom, podsycając dyskusje.

Tradycyjnie swoją rolę odegrały media społecznościowe, głównie Facebook/Meta – przestrzeń, gdzie wciąż toczą się najbardziej zauważalne wewnątrzukraińskie dyskusje wokół tematów akademickich. Po pierwsze, zaczęto rozmawiać o zintegrowanym szkolnym kursie historii powszechnej i ukraińskiej. Po drugie, uwagę zwróciła publiczna prezentacja projektu „Historia Ukrainy: globalna inicjatywa”. To dwa zupełnie różne przypadki, które można jednak połączyć poprzez podobieństwo zarzutów wysuwanych przez ich krytyków. Niezależnie od tego, że istnieje niewiele wspólnego między korektą programów szkolnych a badawczym projektem, który skłania się ku popularyzacji historii.

Krytykę tych inicjatyw można sprowadzić do dwóch głównych punktów: złej komunikacji Ministerstwa Oświaty/organizatorów projektu z ekspertami i badaczami niezaangażowanymi w projekt oraz obawy, że realizacja tych inicjatyw zaszkodzi istniejącej narracji, która, pomimo swoich niedoskonałości, zdaniem krytyków spełnia swoją funkcję. Bez wątpienia komunikacji nigdy nie jest za dużo, a żądanie jej ze strony zainteresowanych, nawet jeśli nie są bezpośrednio zaangażowani, jest uzasadnione i powinno zostać zaspokojone. Ważne jednak, by była to krytyka konstruktywna, poszerzająca horyzonty inicjatywy, a nie gra, w której historia staje się narzędziem realizacji celów politycznych.

Tymczasem pytania dotyczące aktualnej narracji historycznej pojawiają się od czasu upadku dogmatycznej sowieckiej wizji w 1991 roku. To naturalny stan rzeczy – humanistyka żyje i rozwija się tylko dzięki stałym dyskusjom, nie może zastygnąć i musi zmieniać się wraz ze społeczeństwem.

W dyskusjach nad nowym spojrzeniem na przeszłość wielu komentatorów wcieliło się w rolę „arbitrów”, jak filozof Wołodymyr Jermołenko, który poświęcił swój wpis debacie o „globalnej historii”. Jego końcową tezą było podkreślenie znaczenia wszystkich tekstów, które razem odzwierciedlają złożoną rzeczywistość. Większą uwagę przyciągnęły jednak skrajne poglądy, których również nie brakowało.

Na przykład dziennikarz i publicysta Witalij Portnikow we wrześniowej publikacji na portalu „Zbrucz” postulował zamknięcie historii w narodowych ramach i negował to, co nie pasuje do istniejącej narodowej narracji. Historia, o której pisał, to „proces przekształcania ludności w naród”, co już na pierwszy rzut oka wydaje się nowoczesnym, ale jednocześnie mocno przestarzałym hasłem politycznym.

Przywołane przez niego „uczucie goryczy” zdaje się odzwierciedlać potrzebę „uspokajacza” w narracji o historii Ukrainy. Wszystko to uwydatnia kompleks „ofiary” obecny w narracji o „bezpaństwowym” narodzie. By uniknąć tych traum, warto spojrzeć na obowiązującą narrację w inny sposób, uwzględniając jej odbicie w edukacji szkolnej i przestrzeni publicznej.

Wiele krytyki dotyczyło braku w programie „ruchu wyzwoleńczego”, który uznawano za głównego twórcę ukraińskiego podmiotu narodowego. W tym kontekście pojawia się pytanie: kogo uznajemy za Ukraińców? Oczywistą odpowiedzią dziś jest: każdego, kto ma obywatelstwo Ukrainy i uważa się za część tej wspólnoty. Jednak w poprzednich epokach nie było to tak oczywiste. Współczesne spojrzenie na inkluzywną polityczną wspólnotę narodową wymaga narracji integracyjnej, uwzględniającej różne wspólnoty i ich instytucje – polityczne, społeczne, państwowe.

Podobne krytyczne spojrzenie dotyczy XX wieku, gdzie dominowała narracja o „odzyskiwaniu” państwowości. To z kolei sprzeczne z nowoczesnymi badaniami naukowymi, które odrzucają takie uproszczenia. Opór wobec zmian ze strony „strażników” panującej narracji jest zrozumiały – ludzie trzymają się tego, co znają i w co zostali wdrożeni.

Opór wobec zmian, który wykazują strażnicy dominującej narracji, jest całkowicie zrozumiały nawet w kontekście podstawowej wiedzy o psychologii ludzkiej — tak nas uczono, tak mówią autorytety, które uznajemy. Jednocześnie są tacy, którzy domagają się zachowania status quo z jasnych przekonań i wyobrażeń o roli, jaką ma pełnić nauka historyczna — „kształtować obywatela”. Ta rola prześladuje historię od czasu jej przekształcenia w przedmiot szkolny. Nawet akademiccy historycy stają się zakładnikami istniejącej paradygmy — w niej zdobywali wiedzę, rozpoczynali karierę zawodową, a ich zainteresowania często skupiają się na historii politycznej, gdzie historia płci czy życia codziennego jest ceniona tylko wtedy, gdy odnosi się do polityki.

Tymczasem takie podejście faktycznie opóźnia akceptację współczesnego rozumienia nauk historycznych przez szerokie środowisko akademickie w Ukrainie — obejmujące liczne katedry i wydziały uczelni, różnorodne instytuty naukowe w ramach Akademii Nauk, a także nauczycieli w szkołach. Zuboża to zbiorową wiedzę, pomijając to, że współczesna humanistyka to interdyscyplinarne pole, w którym badania nad rzekami czy końmi nie są żartem, lecz przedmiotem poważnych analiz. Zainteresowanie instytucjami politycznymi jest ważne, co po raz kolejny podkreśliła tegoroczna Nagroda Nobla w dziedzinie ekonomii, ale, delikatnie mówiąc, nie wystarcza do zrozumienia społeczeństwa.

Konserwatywne podejście, skupiające się wyłącznie na historii politycznej, często graniczy z instrumentalizacją historii, mimowolnie stając się jej zakładnikiem. Jednym z wyrazistych przykładów jest temat stosunków ukraińsko-polskich, który w rzeczywistości ogranicza się do lat 1910–1940. Sytuacja przypomina wzajemne „zatruwanie się historią”, gdzie strona polska wydaje się mieć bardziej skonsolidowaną pozycję.

Najostrzejsze spory toczą się wokół wydarzeń II wojny światowej, w których Polacy podkreślają kwestię czystek etnicznych, a Ukraińcy apelują o uwzględnienie tego, co je poprzedziło. Jesienią tego roku temat ten ponownie zaostrzył się i wszedł na najwyższy poziom polityczny.

Iskrą zapalną wydają się być słowa ówczesnego ministra spraw zagranicznych Ukrainy (ukraińscy dyplomaci często mówią więcej niż ich koledzy w polityce) o „ukraińskich ziemiach” objętych operacją „Wisła”. W odpowiedzi minister obrony Polski Władysław Kosiniak-Kamysz i premier Donald Tusk zasugerowali możliwość utrudnienia drogi Ukrainy do integracji europejskiej bez rozwiązania problemów historycznych.

Prezydent Polski Andrzej Duda musiał zareagować na te wypowiedzi, przestrzegając kolegów przed łączeniem dwóch różnych tematów. Wydaje się, że przynajmniej od czasu dojścia do władzy Lecha Kaczyńskiego i PiS, czołowi polscy politycy znacznie częściej grają kartą Wołynia, a ukraińscy politycy odpowiadają na to powściągliwie, tak jak czyni to prezydent Wołodymyr Zełenski. W efekcie głównymi przeciwnikami polskiej strony w tej grze stają się ukraińscy badacze, w tym najbardziej widoczny w mediach historyk-polityk — Wołodymyr Wjatrowycz. Za czasów prezydentury Petra Poroszenki był on czołowym przedstawicielem ukraińskiej polityki historycznej w jej nacjonalistycznym wydaniu, a od 2019 roku skupia się na karierze politycznej w opozycyjnej partii.

Trudno zliczyć wszystkie programy i liczne wystąpienia, w których przedmiotem dyskusji był konflikt sprzed ponad 80 lat. Powstaje wrażenie, że stale omawia się te same pytania — kto ponosi główną odpowiedzialność, jaka była liczba ofiar po każdej stronie, w jakiej kolejności powinno dojść do pojednania pamięci.

Przykładowo, sytuacja z perspektywy Charkowa mogłaby wyglądać tak: istnieje skomplikowany wątek regionalnej historii, który stale podgrzewa emocje w stosunkach Ukrainy z jednym z jej najbliższych partnerów — społeczeństwem, które w burzliwym 2022 roku dało schronienie milionom ukraińskich obywateli. Biorąc pod uwagę, że w systemie edukacji wschodnich regionów tematyka zachodnich ziem jest traktowana marginalnie (i odwrotnie), większość młodzieży nie ma pojęcia o wydarzeniach na Wołyniu w 1943 roku.

Ta tragedia nie jest częścią ich rodzinnej historii ani składnikiem pamięci regionalnej. Co więcej, przez długi czas „instrumentalizatorzy” od momentu uzyskania przez Ukrainę niepodległości aż po wybuch pełnoskalowej wojny świadomie manipulowali tym wątkiem, który stopniowo stawał się częścią narracji narodowej, wbrew radzieckiemu tabuizowaniu i sprowadzaniu tematu do „nazistowskich kolaborantów”.

Przekroczenie granic narodowej narracji pozwala zrozumieć, że nie chodzi o statyczną opowieść o ciągłej walce i cierpieniu, lecz o wydarzenia, które objęły rozległy region, gdzie autorytarne reżimy przeprowadzały deportacje i czystki ludności, dokonywały ludobójstwa, a lokalna ludność często odpowiadała walką partyzancką, która rozciągała się od krajów bałtyckich po Bałkany. Historia tego oporu to nie tylko heroiczne obrazy, ale także atmosfera totalnej przemocy, która prowadziła do zbrodni popełnianych przez każdą ze stron.

Współczesne społeczeństwo, które deklaruje drogę do Europy i wspólne wartości, nie powinno zajmować się wybielaniem przeszłości, rywalizacją o większą liczbę ofiar czy rozstrzyganiem, kto zaczął pierwszy. To zadanie nie tyle dla sąsiadów, ile dla nas samych — by być odpowiedzialnymi wobec siebie.

W październiku tego roku Jarosław Hrycak w publikacji na łamach „NV” pesymistycznie zauważył, że Ukraińcy nie są w stanie przezwyciężyć przeszłości, która powraca. Zaznaczył, że żadna ze stron nie jest gotowa na porozumienie. Bez wątpienia istnieje wielu ludzi po obu stronach, którzy potrafią rozsądnie badać temat, mówić o nim i szukać punktów wspólnych. Przykładem mogą być sam Hrycak, badacz ukraińskiego nacjonalizmu okresu międzywojennego Ołeksandr Zajcew czy zmarły hierarcha Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego kardynał Lubomyr Huzar. Jednak instrumentalizacja tego tematu prawdopodobnie jeszcze długo będzie utrudniać pojednanie dla przyszłości w obu wspólnotach. Depolityzacja historii w takim przypadku to rodzaj detoksykacji społeczeństwa.

Finał wymagałby zapewne konkretnych wniosków, ale wydaje się, że nie muszą one być akademickie. Niezależnie od tego, czy piszemy tekst naukowy, popularny, komiks czy film, ważne jest odpowiadanie na potrzeby współczesnego społeczeństwa i mówienie o wartościach, które chcemy wyznawać. „Django” Quentina Tarantino to wyraz wartości współczesnego społeczeństwa amerykańskiego, podobnie jak ostatnie słowa bohaterów „Gladiatora” Ridleya Scotta. Gdy mówimy o popularnej historii czy polityce historycznej, zgodność z wartościami współczesnymi i oczekiwaniami społeczeństwa jest równie istotna jak w przypadku badań akademickich. Instrumentalizacja to krótkoterminowa taktyka, a nie długoterminowa strategia demokratycznego narodu, który już jest bardziej złożony niż czasem sugeruje proponowany mu produkt kulturowy czy intelektualny. Stara narracja, która nie odpowiada tym wartościom, już umarła. Niech żyje nowa narracja!

Artykuł został przygotowany w ramach projektu „Ukraińsko-polska przeszłość: rekontekstualizacja i wyzwania czasu”.

Projekt dofinansowany przez Centrum Mieroszewskiego w ramach II Otwartego Konkursu.

Artem Charczenko, historyk, Charków

Останні новини